4 lata pod żaglami
Jest sobota, 26 października 2019. Czyli w ostatni czwartek minęły cztery lata. Cztery lata od zdania egzaminu na patent żeglarza jachtowego.
Kupa czasu minęła od tamtych wydarzeń, ale jedno się nie zmienia – frajda, jaką daje mi żeglarstwo.
Przychodząc na kurs nie miałem bladego pojęcia z czym będę miał do czynienia. Raz jako nastolatek zaliczyłem epizod z krótkim morskim rejsem, z którego zapamiętałem nazwę jachtu i potworne mdłości. Jacht ten spotkałem ponownie po 36 latach w Gdyni na złocie klasyków Próchno i Rdza.
Ale wróćmy do 2019.
Jestem kompletnie zielony, nie wiem co do mnie mówią w dziwnym języku, w którym większość słów zawiera „sz”, żaglówką się nie skręca tylko odpada lub ostrzy i okazuję się, że węzeł jaki znam od dziecka nazywa się rożkowy. Na szczęście w tym ostatnim, czyli w węzłach radzę sobie dobrze, bo jeden jak wspomniałem, znam od dziecka, podobnie jak masę innych, tylko jako nołnejmy. Oprócz pływania pod żaglami są jeszcze wykłady teoretyczne, z których do dziś pamietam jedynie, że jak cumulonimbus na niebie, to trzeba szybko spierdzielać do brzegu i że na rozlane paliwo na wodzie najlepszy jest Ludwik oraz ze po egzaminie jak tylko odbierzemy patent, to od razu na Mazury bo tam czeka na nas klubowa, mazurska żaglówka. Serio. Tyle pamietam z tamtego czasu z wykładów. Jakaś czarna dziura wywołana chyba stresem, że robię coś nowego i jako dorosły facet uczę się rzeczy, z których będę zdawał państwowy egzamin. Więcej pamiętam z części praktycznej, ale i tu nie mogę powiedzieć że jakoś specjalnie dużo czy ze szczegółami.
Kurs trwa osiem weekendów, więc jest czas na naukę i praktyka idzie coraz lepiej. Gorzej z teorią, bo do tego nie siadam wcale na zasadzie – spoko mam czas, od jutra się wezmę. Poza tym słyszę, żeby się nie przejmować, bo żeby nie zdać to trzeba chcieć nie zdać, oraz że zwrot przez rufę jest niebezpiecznym manewrem a niekontrolowany to już w ogóle. Rufę więc na zajęciach praktycznych wykonuję obsrany po pachy ze strachu, żeby nie położyć omegi.
Przychodzi dzień egzaminu. Trzy dni wcześniej siadłem wreszcie do zakuwania teorii. Liczę, że będzie lajcik, proste pytanka, ot tak dla formalności, więc wchodzę jak na bankiet. I jeb!
Gdyby nie współpraca całej grupy w przerwach, gdy egzaminujący kapitan wychodził popykać fajkę, pewnie bym uwalił teorię koncertowo. Dość powiedzieć, ze ocieram się o limit błędów, mimo wzajemnej pomocy. Egzamin to jednak nie formalność i lajcik. Druga część to praktyka. Po zaliczeniu teorii rzutem na taśmę, nabieram obaw, czy tu też nie będzie ostrej jazdy. Na szczęście okazuje się, że zwroty i podejścia wychodzą gładko i bezboleśnie. Jeszcze tylko sprawdzian z supełków, który na szczęście idzie jak z płatka.
Zdałem…
I pomyślicie, że żeglarz?
No Way!
Dopiero stoję w progu i nieśmiało zaglądam do żeglarskiego świata. Ekscytuję się jak dzieciak gwiazdką i wizualizuję sobie rejsy.
I wtedy drugie jeb! Przychodzi COVID. Na żagle wracam dopiero latem następnego roku. Katuję z ekipą steraną kabinówkę, na której robiliśmy kurs, co raz częściej bywam w Klubie. Szychy to widzą i zabierają jesienią na Mazury, na przygotowanie łódki do zimowania. Tam okazuje się, że zdany egzamin na lokalnym bajorku znaczy jedynie tyle, że człowiek potrafi jako tako robić zwroty. Nie ma mowy, abym zaraz po kursie wziął łódkę i zwrócił ja w całości. To kompletnie inna bajka. Zaliczam więc kolejne wyjazdy z doświadczonymi żeglarzami i uczę się Mazur. Dopiero w czwarty rejs płynę jako skipper i to jedynie w miejsca, które wcześniej zdążyłem poznać.
W 2022 chcąc nauczyć się czegoś więcej idę na kurs instruktorski. Główny cel to sprawdzenie co umiem a czego nie i tego się nauczyć. Okazuje się, że coś umiem, ale jeszcze sporo nauki przede mną. Ale uczę się jak zrobić zwrot przez rufę i się go nie bać. Teraz sam uczę innych tego zwrotu pokazując, że jest łatwy i w pełni bezpieczny, jeśli jest wykonany jak należy. Nie ma co nim nikogo straszyć.